Nasze POŁONINY - Bieszczadzkie Czasopismo Regionalne Artykuły Forum dyskusyjne Galerie Ogłoszenia 
Baza noclegowa   Baza gastronomiczna   Dyżury aptek   Rozkład jazdy autobusów   Plan miasta
Strona główna

Archiwum
Pisane w Bieszczadach
Szukaj w serwisie:
Redakcja

Kontakt

    Gazeta / moduły
    Serwis internetowy

    Baza noclegowa

Artyku�y » ~ Archiwum » [Nr 8/48] Życie ty moje
Powiększ zdjęcie
Wujek wyrażał chęć powrotu do rodzinnej wsi. Wprawdzie siedlisko nasze i część pól pozostało za granic, ale trwa wysiedlanie rodzin ukraińskich, są wolne gospodarstwa. Chęć taką wyraziły dwie inne rodziny, które dzieliły nasz los. Ojciec był przeciwny takiej decyzji. Przeważyła argumentacja babki, która postawiła ultimatum- „Chcesz to zostawaj, ja jadę z synem”...
Nostalgia trawiąca ludzi zawsze i wszędzie, zwyciężyła. Oczekiwanie na przydział wagonów i już – po trzech miesiącach przerwy- jedziemy. Tym razem znowu na wschód. Długie postoje na zatłoczonych stacjach, przesuwający się krajobraz, bieganie do stacyjnych pomp po wodę dla siebie i dla zwierząt. Koniec podróży następuje na stacji w Bełżcu. Dalej pociąg nie kursuje. Smród stacyjnego baraku, gdzie koczujemy przez trzy dni, wzmaga się z każdym wieczorem gdy powraca ze swej „pracy” na noc , włóczęga grzebiący w zbiorowych mogiłach poobozowych. Wreszcie przyjeżdżają furmanki z kuzynami matki. Jeszcze niespokojna noc w jakiejś wsi, gdy budzą nas serie z broni maszynowej i następnego dnia jesteśmy u celu. Gdy wyglądam przez okno dziwi mnie zielony wzgórek porośnięty mchem. Dopiero z pola widzę, że to strzecha domu. Znów wspomnienia. Oto tę wieś wymordowano doszczętnie, tam zamordowano tyle, a tam tyle, a Ostrów się obronił, zginęło tylko około stu osób.
Zajmujemy nowe gospodarstwo po wysiedlonych Ukraińcach. Ojciec pokazuje wzgórek porosły pokrzywami, gdzie stał dom , w którym przyszedłem na świat. Czy warto było by to zobaczyć? We wrześniu, gdy sąsiadka prowadziła syna do szkoły, umyłem swe brudne nogi i stanąłem przed dyrektorem szkoły.
-Umiesz czytać?
-Trochę.
-To przeczytaj.
-Cz-y tan-ka.
-Policz do dziesięciu.
-Raz, dwa, trzy...
-Dobrze.
-Proszę Pana ja umie liczyć po rosyjsku i po rumuńsku- uno, duo, tri, patro...
-Dobrze, dobrze. Pójdziesz do drugiej klasy. Razem z nim. Tak przeskakując pierwszą klasę zostałem uczniem szkoły w Krystynopolu.
Ojciec by zarobić ziarna na chleb najmował się do młocki cepem. Znowu poznawanie nowego otoczenia, kolegów, życia. Zaczęła się odbudowa zniszczeń. Powstaje baza budowlana, gdzie zatrudnia się wujek. W zniszczonych wsiach powstają nowe budynki. Uruchomiona zostaje kolej. Umocniona władza ludowa zaczyna nagonkę do kolektywnego gospodarowania. Ojciec długo opiera się presji. Jednak gdy aktywista pyta czy chce być jeszcze raz przesiedlony, kapituluje. Jeszcze te wspólne gospodarowanie nie zdążyło się zacząć, gdy groźba stać się miała faktem. Choć z innego powodu.
Wczesną wiosną 1951 roku pojawiły się pogłoski o wysiedleniu. Gdzieś w maju było to już oficjalnym faktem. Władza ludowa „ w interesie naszego kraju” zgadza się na wymianę odcinków terytorialnych w celu pozyskania zasobów ropy naftowej, której nam brakuje. Na zebraniach przyjezdni spece przedstawiają ludziom motywy mądrej decyzji rządu i wspaniałomyślności Kraju Rad, który odstępuje nam równy pod względem terytorialnym, aż sześć razy droższy bo bogaty w zasoby teren. Biegam na te zebrania i słucham. Zapamiętałem jedno. Przed prezydium zajęte przez lektorów mających przedstawiać motywy wymiany wyszła kobieta, która postradała zmysły na skutek utraty obu synów, z czarnym królikiem w klatce. Postawiła go jak diabła. Wymachując klatką przed tą władzą groziła im, że poniosą konsekwencje tego co robią. Kiedy cofający się prelegent włożył rękę do kieszeni , kobieta ta przytomnie ostrzegła-„Po co tam pchasz rękę? Myślisz , że nie wiem co tam masz? Że się przestraszę?". Gdy sołtys uspokajał ją wystraszony, ta zaintonowała. „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród”, a po słowach „nie damy by nas gnębił wróg” wskazała ręką na odległą o kilkadziesiąt metrów granicę. Oniemieli uczestnicy zebrania patrzyli z niedowierzeniem. Wszak sami milczeli i nie protestowali. Były to bowiem te lata, gdy protestować odważyli się jedynie tacy ludzie. Z racji choroby nikt jej do odpowiedzialności nie mógł pociągnąć. Incydent ten był długo komentowany przez sąsiadów. Sytuacja naszej rodziny przez owe pięć lat była wciąż trudna. Wujek, który pracował i pomagał w gospodarstwie, zachorował. Przebyte w wojsku zapalenie płuc w wodą w boku ujawniło się gruźlicą płuc. Długie leczenie w szpitalach w Tomaszowie i Lublinie nie tylko pozbawiło pomocy w gospodarstwie, ale też wymagało pomocy ze strony ojca, który był jedynym dorosłym członkiem tej rodziny. Toteż od najmłodszych lat, ja i straszy o trzy lata brat, musieliśmy pomagać w gospodarstwie. Twierdząc, że ojciec był jedynym dorosłym, mam na myśli pracę w gospodarstwie, bo babcia, choć nie młoda wciąż zajmowała się domem. Prace polowe spoczywały na barkach ojca. W czas sianokosów i żniw nasza skromna pomoc była niezbędna. Samotne koszenie, odbieranie i wiązanie zboża, to zbyt wiele jak na jedną osobę. Podobnie było przy zbiorze i zwózce siana. Te niełatwe życie było trochę wspomagane przez brata i kuzynkę babki z Ameryki. Każda paczka z butami, czy jakimkolwiek ubraniem, to była pomoc nieoceniona. Toteż w późniejszych latach już nie chodziłem do szkoły boso. Dobre, czy też o wiele za duże pantofle zawsze się w paczce znalazły. Nauka szła mi dobrze, ale w pracach gospodarczych pożytku ze mnie wiele nie było nie tylko z racji wieku ale też mej filigranowej sylwetce. gdy wujek po długiej kuracji doszedł do zdrowia, to właśnie był rok, w który ogłoszono przesiedlenie.
Ogłoszenie przesiedlenia poprzedzały intensywne wiercenia po wschodniej stronie granicy, co było szeroko komentowane. O ruscy znowu bunkry budują. Tymczasem były to wiercenia geologiczne ustalające zasięg pokładów węgla. To te pokłady zadecydowały o wymianie. Nie wiem nawet czy nasz rząd zdawał sobie sprawę co i za co wymienia. Może uwierzył w interes jaki robi?
Prace przygotowawcze do przesiedlenia ruszyły pełną parą. W każdej wsi pojawiły się małe oddziały kilku żołnierzy KBW, w każdym miasteczku jednostki Straży Pożarnej z większych miast Polski. Rozlokowały się bazy transportu samochodowego z roboczą siłą fizyczną robotników, do załadunku. W każdym gospodarstwie pracowały prymitywne prasy z paki i drąga służącego jako siłownik do ugniatania słomy i wiązania w bele siana i słomy. W cichości klęli wszyscy, głośno protestowała jedynie owa umysłowo chora kobieta. Przyznać trzeba, że w czym jak w czym, ale w przesiedleniach i deportacji, sprawność władzy ludowej tak jak radzieckiej, była zadziwiająca. Pierwsze transporty pojechały na Ziemie Odzyskane. Rozrzut tej ludności był całkowity. Od olsztyńskiego przez koszalińskie, szczecińskie, zielonogórskie, aż po Zgorzelec w województwie wrocławskim. Wiele agregatów do młocki zboża ściągnięto z ziem zachodnich, aby ci co mieli być przesiedleni po żniwach mogli szybko dokonać omłotów. Transporty odjeżdżały dzień w dzień, gdyż cały dobytek i pasza dla zwierząt wymagały dużej przestrzeni załadunkowej. Każda rodzina miała wyznaczony dzień wyjazdu, dostarczony odpowiednio wcześniej, aby się mogła przygotować. Już mieliśmy zawiadomienie, że pojedziemy z powrotem do województwa szczecińskiego, tam skąd przyjechaliśmy- jedynie powiat był sąsiedni. Jednak nim przyszło do wyjazdu władza zmieniła zdanie. Wyboru nie było. Dlaczego, okazało się później. Władza doszła do wniosku, że ci co dali się zapędzić do spółdzielni powinni być przesiedleni razem i to nie gdzie indziej jak pod samą granicę, aby „Wielki Brat” widział, że u nas też jest już znaczny postęp w kolektywizacji. Tak więc myśl jakiegoś organu , czy działacza spowodowała, że transport spółdzielców znalazł się w nadgranicznej wsi Michniowiec. Ale najpierw szybki załadunek. Zisy, fiaty kursują bez przerwy. Ruch, rozgardiasz, ryk bydła, kwik trzody i płacz kobiet, wszystko to miesza się razem, by ustać gdy transport będzie gotowy, aby nocą wyruszyć. Podwórko ma być posprzątane, izby wyzamiatane. Teraz pierwszy raz w czas mej świadomej i nieświadomej wędrówki, mogę jechać w wagonie osobowym, który jest doczepiany do każdego transportu.
Ustrzyki Dolne, gdzie nastąpił wyładunek naszego transportu, na mnie , przywykłego do nabużańskich nizin i besarabskiego stepu, zrobiły wrażenie zapadłych w ziemię. Nim podjechały samochody, biegałem z kolegami po górach okalających Ustrzyki. Gdy dotransportowano nas do przygranicznego Mivchniowca, ojciec zajął dom pokryty cementową dachówką, jakich nie było wiele. Porost trawy dawał do zrozumienia, że wieś wysiedlono przed kilkoma tygodniami. Skutkiem czego przywiezione bydło miało dobre pastwisko. Budynki z długimi okapami strzech wydawały się jeszcze bardziej niskie niż były w rzeczywistości. A rzeczywistość była smutna. Luksusem był komin z cegły, normą pleciony słomą i obity gliną, a często dym był odprowadzany na strych , gdzie błądził swobodnie, aż do czasu ulotnienia się przez otwory. Wiele domów mieszkalnych to kurne chaty, gdzie dym wychodził bezpośrednio na izbę mieszkalną i uchodził na strych przez odpowiedni otwór. Oczywiście , że tych kurnych chat nikt nie zajmował. Zapach, ba smród spalenizny przy tych domach wyczuwało się z odległości wielu metrów. Strzecha i drewno były tak przesycone dymem, że nawet lata nie używania budynku nie powodowały jego zaniku. Nasza zagroda usytuowana w widłach strumieni, okolona płotami i przybudówkami. Choć dobytek nasz nie był wielki, ojciec po wypłakaniu się nad swą włóczęgą , zaczął się rozglądać za budynkami gospodarczymi, gdyż przy naszym domu obora była obdarta ze strzechy, świecąc żebrami łat. Widocznie gospodarz tego domu jako „kułak”- wszak miał dom kryty dachówką , a obora była dość duża- dawno został wywieziony. Poodbijano sztachety z drzwi i okien aby rozmieścić dobytek. Posłania na słomie zostały zaatakowane nocą przez wygłodniałe szeregi pluskiew , tak że zasnąć było nie sposób. Dopiero poranny przegląd ścian pokazał jak liczne były to szeregi.
Jesień 1951 roku była długa i pogodna. Moja funkcja pastucha stada , na terenie wsi w kierunku granicy, gdzie nikt się nie osiedlił, pozwalała na penetrację budynków. Grzebanie w rupieciach pozostawionych przez byłych mieszkańców i buszowanie po pustych zagrodach dawało smutny obraz żywota na tej bieszczadzkiej ziemi. Natomiast szybko zorientowałem się, że strzechy domów to istny arsenał UPA pełen amunicji i nacjonalistycznej literatury. Ponieważ umiałem czytać pismo w cyrylicy, a język ukraiński nie był mi całkiem obcy, była to moja pierwsza literatura wykraczająca poza tą szkolną. Choć na każdej stronie broszur tłustym drukiem widniało hasło „byj żyda lach i komunistu”, to z braku innego zajęcia, czytałem wszystko co wpadło mi w ręce. Dawała też literatura obraz mentalności autorów. Choć pismo było sygnowane na rok 1948, kiedy żyd już był unicestwiony, lach który przeżył przesiedlony, a pozostał jedynie ów komunista, to hasło było takie właśnie. Jeśli dziś niektórzy chcą rehabilitować UPA, która na fali antykomunizmu chce uchodzić za szermierza wolności, to warto to przypomnieć. Natomiast arsenał amunicyjny dla mnie 14- letniego wyrostka, to było zaopatrzenie w materiał służący do zabaw pirotechnicznych i dziw że wyszedłem z tego bez szwanku. Takie moje życie trwało jeszcze przez wiele miesięcy i lat, gdyż na pasieniu krów zeszło mi trochę żywota. I jeśli czasem słyszę, wytykanie komuś, że był pastuchem, przychodzą mi na myśl moje dnie spędzone przy krowach, w który to czas przeczytałem wiele nie tylko przypadkowej literatury, ale też wiele poważnych dzieł łącznie z filozofią. Ale w ów rok 1951 w grudniu, gdy w odległej o 8 km Czarnej utworzono szkołę, zostałem tam uczniem siódmej klasy. Aby pokonać te 8 km trzeba było wstawać wcześnie i maszerować codziennie, aż do większych opadów śniegu. Potem jeździłem na deskach, które miały być nartami, a wystrugał je jakiś majster klepka i wsunął za strzechę gdzie je wypatrzyłem. Wożono nas też saniami, gdyż było nas kilkoro. Ta pamiętna zima była tak śnieżna, że były tygodnie gdy do Czarnej nie sposób było dojechać nawet saniami. Starszy brat, który przeziębił się i dostał wodę w boku, leżał w szpitalu w Krośnie. Aby go odwiedzić, ojciec brnął do Ustrzyk do stacji kolejowej 25 km. Odkąd brat zaczął chorować , naturalnym pomocnikiem w prowadzeniu gospodarstwa byłem ja. Choć dość cherlawy i szczuplutki brałem się do każdej pracy, taka bowiem była konieczność. Pierwsze dwa lata pomagał ojcu wujek, który doszedł do zdrowia po przebytej gruźlicy. Gdy się ożenił, pozostaliśmy z ojcem i babką. Pierwsze lata trudnego gospodarowania, to czas jakiegoś oczekiwania i beznadziei. Z jednej strony nostalgia za rodzinnymi stronami, z drugiej zaś niepewna sytuacja polityczna, niestabilność świata podzielonego żelazna kurtyną- a nade wszystko polityka rolna w kraju. Znowu pojawiają się „apostołowie socjalizmu” głoszący wyższość kolektywnego gospodarowania. Zastane tu wielkie hasła „Chaj żywe kołchoznyj ład” i „Sława wilikimu Stalinu” w języku ukraińskim, teraz głoszone są przez miejscowych i obcych aktywistów. Jedni uciekają przed nimi, inni ulegają. Zaczyna funkcjonować we wsi spółdzielnia. Ojciec już nie uległ presji aktywu. Gospodarujemy sami. Są z tego tytułu nieprzyjemności. Przydział zwykłych nici do szycia, czy brakującego chleba, nie obejmuje tych co nie podjęli dzieła postępu i nie podpisali deklaracji wstąpienia do kolektywnej gospodarki. Presja wywierana była przez miejscowych aktywistów, ale też ze strony wyższych władz. Ojca wzywano na kolegium karne z powodu nie wywiązania się z obowiązkowych dostaw zboża w czasi gdy zboże to nie było jeszcze skoszone. Cóż, władza od najniższej poczynając, słać musiała sprawozdania o zaawansowaniu dostaw, a że w Bieszczadach żniwa są opóźnione, to i dostawy też. Dla ówczesnej władzy to nie było ważne, było jeszcze jednym pretekstem do nękania opornych. Lata pięćdziesiąte to czas życia ospałego. Jedyną troską było zabezpieczenie egzystencji rodziny. Zapewnienie pożywienia i ogrzania.. Najłatwiej było z opałem, okalające domostwa płoty, plecione z jodłowych, smolnych gałęzi były pierwszą porcją zaopatrzenia w opał, kolej na budynki przyszła później. Kiedy wydzielono działki dla każdego gospodarstwa, przestano siać tam gdzie była bardziej uprawna gleba, a zaczęto gospodarować na swoim.

[Nr 8/48] Życie ty moje



Imi�
E-mail
Temat
Tre��
Przepisz kod:

 

© 2003-2012 Nasze Po�oniny - Bieszczadzkie Czasopismo Regionalne

Wykonanie i administracja strony: JWK WebStudio